Co jest najważniejsze na wsi zimą? Żeby było ciepło, nie zimno. Przynajmniej tak twierdzi Kamila, bo ja wcale bym się aż tak nie upierał. No ale skoro już zgodziła się na wyprowadzkę na wieś, muszę dbać, by jej zapał nie opadł i zapewnić jej godne warunki. Również termiczne.
Nie jest to takie proste z kilku powodów. Powód pierwszy: dom jest w trakcie generalnego remontu. Ściany są zdarte do żywego bala. Wcześniej dodatkową warstwą izolacji była dykta, którą dom był szczelnie wybity od środka, pokryta wieloma warstwami tapet. Powód drugi: szykujemy do adaptacji strych, co oznaczało konieczność przynajmniej chwilowego wygarnięcia z pomiędzy belek stropowych sosnowego igliwia, które stanowiło izolację sufitu.
Powód trzeci: w tym roku nastała prawdziwa zima, a skoro jest zima, to musi być zimno.
Nie było nas w Jakubikach półtora miesiąca. Czekaliśmy, aż nasz hydraulik podłączy do kuchni, która skrywa w sobie również kociołek centralnego ogrzewania, kaloryfery na strychu. Wcześniej kilka razy paliliśmy w kuchni, na pół gwizdka, ale i tak skończyło się erupcją glikolu z wychodzących z kociołka miedzianych rurek, a zielony płyn zachlapał nam całe pomieszczenie. Chlapiący wrzący glikol skutecznie ostudził naszą chęć do zimowych wizyt.
Ale teraz jechaliśmy jak po swoje. Kaloryfery wreszcie założone, można palić na całego, hulaj dusza, piekła nie ma. Debiut kuchni postanowiliśmy dodatkowo uczcić kaczką prosto z naszej nowiutkiej duchówki.
Pozostał jeszcze tylko jeden problem. A mianowicie, jak palić?
Górne spalanie
Tutaj też różnimy się z Kamilą dość zasadniczo, podobnie jak w percepcji temperatur. Ja, po lekturze „Porąb i spal” Larsa Myttinga, stałem się wyznawcą metody górnego spalania. Skoro już mamy dwie nowiusieńkie, piękne wytwórnie smogu, to przynajmniej techniką palenia spróbujmy odkupić nasze winy wobec atmosfery.
Górne spalanie to świetna sprawa. W skrócie: chodzi o to, by płomień nie znajdował się na dole, ale na górze paleniska. Opał układa się więc jakby na odwrót niż w tradycyjnej metodzie. Najpierw najgrubszy materiał, potem stopniowo coraz drobniejszy, a na samym szczycie rozpałka, drobnica i smolne szczapki. Dzięki temu najgorętsze miejsce paleniska znajduje się na szczycie stosu opałowego. Dzięki temu spaliny i inne lotne substancje, powstające w wyniku ogrzewania znajdującego się poniżej opału, przechodzą przez ten najgorętszy punkt i się dopalają, podobnie jak pyły i sadze. W metodzie tradycyjnej nie wygląda to tak różowo. Rozpalamy ogień na dole paleniska, a następnie układamy na nim coraz grubsze elementy. W ten sposób ogrzewają się one od dołu, a palne substancje lotne uwalniają się z opału i wędrują prosto w komin, bez kontaktu z ogniem.
Różnica jest zasadnicza, widać to po dymie, który leci z komina. Zróbcie sami eksperyment i porównajcie ilość dymu, jaką produkuje górne i dolne spalanie.
Niestety, Kamila nie jest fanką górnego spalania z prostego powodu. Pozbawia ją zajęcia przy piecu. Stos opału układa się w tej metodzie na raz, a następnie trzeba poczekać, aż wypali się do cna i dopiero powtórzyć całą procedurę. Kamila ma zaś w sobie coś ze strażniczki domowego ogniska. Największą przyjemność sprawia jej nieustanne dokładanie, układanie, grzebanie pogrzebaczem i doglądanie paleniska.
Ale ponieważ w piecu hermetycznym górne spalanie sprawdzało się doskonale, udało mi się przekonać Kamilę, byśmy również w kuchni napalili metodą górnego spalania. Tym bardziej, że gdy weszliśmy do chaty, na termometrze były dwa stopnie poniżej zera. Zapewniłem, że po mojemu będzie szybciej i lepiej i dostałem zezwolenie. Napakowałem więc na dno kuchni pół węglarki węgla, na to grube drewno, na to kilka szczapek i rozpałkę, podpaliłem… Do duchówki wstawiliśmy kaczkę i oddaliśmy się oczekiwaniu na ciepło i obiad.
Katastrofa
Już po pół godzinie wiedziałem, że coś jest nie tak. Kamila siniała z zimna, zgrzytanie zębami niosło się po chacie. Woda w garnkach ani myślała się zagotować, była ledwo letnia. W duchówce – zimno. Dwie dalsze fajerki w ogóle nie były ciepłe, nie mówiąc już o znajdującym się za kuchnią piecu. Gdy otworzyłem drzwiczki do kanałów pieca, okazało się, że hula w nim lodowate powietrze! Tylko jedna rzecz w naszej kuchni nagrzewała się aż za dobrze. A mianowicie glikol w instalacji centralnego ogrzewania, który rychło osiągnął temperaturę 110-115 stopni, a chwilę potem zaczął bulgotać. Kompletna katastrofa.
Ten wieczór nie był dla mnie łatwy. Kamila była zmarznięta na kość, a zatem i wściekła. Kaczka w duchówce pozostała lodowata. Na kolację zjedliśmy nędzne kanapki, i natychmiast zabarykadowaliśmy się w sypialni. Przynajmniej w tym piecu górne spalanie sprawdzało się i pozwoliło nam zasnąć w komfortowej temperaturze dwudziestu stopni.
A następnego dnia pojechaliśmy po Pana Mariana, bo albo coś nie tak było z kuchnią, albo z naszymi palaczymi umiejętnościami. A ja na pewno nie chciałem ryzykować kolejnego dnia z wymarzniętą Kamilą, do której bez kija w takich okolicznościach lepiej się nie zbliżać.
Wybawienie
Pan Marian słysząc o górnym spalaniu w kuchni popukał się tylko w głowę. W hermetyku – jak najbardziej, proszę bardzo, ale w kuchni – wykluczone. W kuchni grzeje nie żar, ale płomień. Ma być jak najdłuższy, ma sięgać aż do ostatniej fajerki, a najlepiej wpadać aż do kanałów pieca. I rzeczywiście, Pan Marian wziął kilka szczapek, rozpalił po swojemu. W kuchni momentalnie zrobiło się ciepło, kaczka zaczęła wesoło skwierczeć w duchówce, a piec w godzinę zrobił się tak gorący, że nie szło go dotknąć.
Kamila nie musiała nawet nic mówić. Jej triumfująca mina, gdy dokładała do kuchni kolejne drwa mówiła wszystko. W kuchni aż huczało, a ja miałem ochotę schować się do piwnicy ze wstydu. Szczęśliwie złociutka kaczka wyjęta z duchówki skutecznie rozładowała napięcie.
I tak oto pan Marian nas pogodził. Ja palę górnym spalaniem w hermetyku, a kuchnia to domena Kamili, która może sobie do woli dokładać, przegarniać i pielęgnować jęzory ognia, by były jak najdłuższe. A z komina i tak dymu leci tyle co nic. Najważniejsze, by nie dusić ognia, a drewno było suche. Wtedy nawet w kuchni pali się wartko i czysto.
Dobrze, że piece działają już jak należy i wreszcie nie jest zimno. Z zziębniętą Kamilą nie ma żartów! Przez chwilę naprawdę bałem się, że rozwód wisi w powietrzu. I z kim ja bym wtedy hodował te kozy?
Cudna opowieść! Intryguje mnie ogień w popielniku.
No tak, po mieszczuchach można by się spodziewać, że napalili w popielniku. Ale spokojnie, to tylko blask żaru z paleniska.